Są na świecie miejsca, do których warto wracać i odkrywać je na nowo. W zeszłym roku takim miejscem stała się dla mnie Chorwacja. To niezwykłe poczuć do Chorwacji mięte jeszcze raz mimo upływu 12 lat. Jeśli ktoś z Was już był na Chorwacji, to powinien pojechać ponownie, wynająć na tydzień jacht i zakochać się drugi raz. Chorwacja z perspektywy morza pozwoli nam odkryć ją na nowo i poczuć żeglarski klimat tego kraju.
O tym jak wyglądał mój tygodniowy rejs po Chorwacji i co warto zwiedzić opisałam w kilku postach, dzieląc tekst na cztery części. Tutaj przeczytasz cz. 4, w której piszę o miastach Šibenik (Szybenik), Trogir oraz Primošten. Jeśli chcesz dowiedzieć, co zwiedzałam w poprzednie dni to zapraszam na cz. 1. tutaj o romantycznym mieście Zadar oraz cz. 2 tutaj: bajkowe Salin i Prvic Luka oraz cz.3 tu o Archipelagu Kornati z Parkiem Narodowym Krka i mieście Skradin. Miłej lektury.
DZIEŃ PIĄTY (ŚRODA) CZYLI HISTORYCZNE MIASTA SIBERNIK I TROGIR
Z drobnym opóźnieniem wyruszyliśmy w kierunku miasta Šibenik (Szybenik), które otacza zatoka, którą tworzy ujście rzeki Krka do Adriatyku. Na początek zrobiliśmy szybkie zakupy na bazarze znajdującym się na prawo od portu w górnej części miasta. Można tam np. kupić świeże mięso na grilla i owoce. Ze względu na to, że późno wstaliśmy, zostało nam na zwiedzanie niecałe dwie godziny. To zdecydowanie za mało na takie historyczne miasto. Już panorama Sibernika z portu zachwyca.
Na pierwszy rzut oka miasto tętni życiem kulturalnym. Na przełomie czerwca i lipca odbywa się tu co roku od 50 lat jedyny na świecie Międzynarodowy Festiwal Dzieci (Međunarodni Dječji Festival). Jego ślady w postaci wiszących rysunków dzieci można spotkać na każdym kroku, wędrując wąskimi, ale urokliwymi uliczkami starego miasta.
Najbardziej znanym zabytkiem, który znajduje się niedaleko promenady, jest kamienna Katedra św. Jakuba, która znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Wędrując dalej w górę miasta i mijając pomnik Juraj Dalmatinac za drogowskazami dotarliśmy do niewielkiego, ale pięknego ogrodu przy klasztorze Św. Wawrzyńca. W pobliżu jest niewielka restauracja połączona z kawiarnią.
Następnie skierowaliśmy się do naszego głównego celu, czyli twierdzy Św. Michała. Niestety ze względu na ograniczenie czasowe (Krzysztof zagroził, że odpłynie bez nas) nie mogliśmy jej zwiedzić. Dzięki uprzejmości strażnika udało nam się gratis wejść na 15 minut, by zrobić pamiątkowe zdjęcie i zachwycić się przepiękną panoramą miasta.
W drodze powrotnej schodząc krętymi uliczkami, zahaczyliśmy jeszcze o Ratusz (Gradska loggia) w Šibeniku oraz Kościół Św. Barbary.
Po 2 godzinach szybkiego zwiedzania miasta wyruszyliśmy w kierunku miasta Trogir. W oddali zostawiamy Twierdzę Św. Mikołaja znajdującą się u wejścia do przesmyku prowadzącego do Šibenik.
Mimo że czekało nas około 6 godzin pływania czas płynął szybko. W połowie trasy mogliśmy się zajadać smakołykami kuchni chorwackiej przygotowanymi przez Krzysztofa na elektrycznym grillu. Moje serce skradły przede wszystkim ćevapčići, czyli mielone mięsne paluchy, lekko pikantna pasta warzywna Ajvar (głównie z bakłażanów i słodkiej papryki), sałatka z ogórków oraz piersi kurczaka w sosie musztardowym.
Na wieczór dopłynęliśmy do miasta Trogir, które ku mojemu zaskoczeniu ma lotnisko. Miasto robi wrażenie już po wpłynięciu do miasta. Z portem połączone jest mostem.
Muszę przyznać, że średniowieczna starówka w Trogirze jest najładniejszą, jaką widziałam podczas naszego całego rejsu po Adriatyku. Nic dziwnego, że jest wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Jej czar najlepiej widać wieczorem, gdy światła odbijają się w tafli wody. Przy porcie w postaci szerokiego bulwaru z palmami skupione są restauracje i kawiarnie.
W drugiej części portu znajdującej się za starym miastem tętni nocne życie w klubach i barach. Wśród wąskich i urokliwych uliczek starego miasta Trogir tuż za Bramą Morską znajduje się wiele zabytków. Wśród najciekawszych trzeba wymienić: Katedrę Św. Wawrzyńca (Sv. Lovre), Bramę Lądową (Kopnena vrata) z lwem św. Marka i figurą bł. Jana z Trogiru (patrona miasta), Pałac Stafileo (Palača Stafileo) z weneckimi oknami oraz renesansowy Pałac Ćipiko (Palača Ćipiko).
By poczuć klimat miasta, warto przysiąść na sok pomarańczowy w jednej z kawiarni na placu, gdzie znajduje się Loggia miejska z charakterystycznymi figurami lwów oraz wieża zegarowa.
Na końcu promenady znajduje się widoczna z mostu twierdza Kamerlengo. Warto się na nią wdrapać (bilet 10 KN), by zobaczyć nocną panoramę miasta z widokiem na przystań. Jest to jeden z obrazów, który zapadł mi w pamięci najbardziej.
Kolejny to widok z jachtu wartego ponad 5 mln euro, na którym udało nam się napić kilka drinków przy uprzejmości polskiego właściciela z Gdańska.
To właśnie szalona ekipa z Trójmiasta namówiła nas na wyjście do klubu Monaco, który był jednym z moich najgorszych doświadczeń muzycznych. Z całym szacunkiem dla chorwackiego folkloru, ale nie dało się przy tym tańczyć. Zamiast klubowej muzyki przez całą noc były śpiewane chorwackie hity, a w tle było słychać wycie chorwackich pijanych gości. Nie było żadnej zadymy. Ludzie wyglądali na wesołych i śmiesznie tańczyli, ale mimo to atmosfera była trochę jak na stypie. Zdecydowanie nie tego oczekiwałam po chorwackim clubbingu. Tak czy inaczej, było to ciekawe doświadczenie i z tego, co wiem, tego dnia (środa) mieliśmy po prostu pecha. Prawdziwe nocne życie zaczyna kwitnąć dopiero od czwartku. Mimo to położyliśmy się spać dopiero po 4. Przyznają, że ja tak naprawdę zostałam dla towarzystwa, bo nie chciała zostawić w klubie mojej przyjaciółki samej. W praktyce oznaczało to, że następnego dnia nie ma mowy o wczesnym wstawaniu w poszukiwaniu muli.
DZIEŃ SZÓSTY (CZWARTEK) CZYLI MULE I UROKLIWA MIEJSCOWOŚĆ PRIMOSTEN
Krzysztof chyba przewidział naszą niedyspozycję i sam o 6 rano udał się na targ. Dzięki temu na lunch mogliśmy zjeść przepyszne mule w sosie własnym w interpretacji Krzysztofa. Jak dla mnie to było po prostu niebo w gębie. Smak świeżych muli jest nie do odtworzenia nawet w najlepszej restauracji w Warszawie.
Po kilku godzinach dopłynęliśmy do miasta Primošten, gdzie też mieliśmy zaplanowany nocleg. Port znajduje się na półwyspie przy starówce. Jest ona widoczna tuż po zejściu z pokładu. Widać w niej typową chorwacką architekturę.
Tuż przy wejściu znajdują się liczne stoiska z lokalnymi wyrobami. Jednym z ciekawszych są likiery w oryginalnych szklanych opakowaniach. Wybierając różne smaki, możemy skomponować zestaw składający się z 3 butelek wyglądających jak jedna. Moim zdaniem świetna pamiątka (cena ok. 90 KN).
Warto dodać, że Primošten słynie z winnic. Po przejściu niewielkiej starówki wdrapaliśmy się na wzgórze, gdzie znajduje się w towarzystwie cmentarza kościół z 1485 roku. Rozciąga się stamtąd przepiękny widok na morze i okolice.
Idąc dalej wybrzeżem, będziemy coraz mijać to ładniejsze skaliste zatoczki zaadoptowane na plaże.
Idąc dalej wybrzeżem, będziemy coraz mijać to ładniejsze skaliste zatoczki zaadoptowane na plaże.
Jedna z nich Mala Raduca jest podobno jedną z 10 najpiękniejszych plaż w Chorwacji. To właśnie na niej postanowiliśmy obejrzeć zachód słońca.
DZIEŃ SIÓDMY I ÓSMY CZYLI EURO I POWRÓT DO DALMACJI
O poranku i pysznym jak zwykle śniadaniu ruszyliśmy w kierunku portu Sukosan. Nasz rejs dobiegał końca. Po drodze zrobiliśmy jeszcze kilka postojów na pływanie, więc do portu dotarliśmy wieczorem.
Z rana czekało nas wielkie pakowanie i sprzątanie jachtu. Zgodnie z tym, co zostało ustalone z Krzysztofem, o 9 powinniśmy zejść z pokładu. W praktyce tak też prawie zrobiliśmy, bo Krzysztof pozwolił nam jeszcze zjeść śniadanie. Był też na tyle miły, że zebrał od wszystkich zamówienia na pamiątkowe zakupy typu wino, oliwa czy ajvar i pojechał po nie do miasta. Nawet nie wie, jak bardzo nam pomógł, bo wszyscy byli tak wykończeni ogromnym uderzeniem gorąca i duchoty (ponad 30 stopni), że nikomu się nie chciało jechać do Zadaru. Jak typowi koczownicy położyliśmy się w porcie pod daszkiem na ręcznikach i odliczaliśmy godziny do meczu (Polska kontra Szwajcaria).
Kiedy nastała upragniona pora poszliśmy do poleconej przez Krzysztofa restauracji Joso (Dr. Franje Tumana 117, Sukosan), która znajdowała się jakieś 128 m za bramą wjazdową do portu więc super blisko. Miejsce zaskoczyło nas nie tylko swoją gościnnością, bo mieliśmy swój telewizor i wielki stolik na wyłączność, ale również jedzeniem. Przede wszystkim warto zamówić tam owoce morza oraz pizzę z pieca. Jedzenie jest nie tylko smaczne, ale również w przyzwoitej cenie (spaghetti z owocami morza 65 KN, litrowa woda 20 KN).
Szczęśliwa i dumna z naszej drużyny poszłam się spakować. Przede mną było 12 godzin jazdy samochodem do Łodzi a później przesiadka na pociąg do Warszawy. Podróż mi minęła niezwykle szybko dzięki miłemu towarzystwu w postaci Ani i Krzysztofa, z którymi zabrałam się za pośrednictwem serwisu BlaBla. Czasami co prawda wiało grozą, bo prawie przez całą drogę padało i była burza. Do dziś jestem pod wrażeniem, że Krzysztof sam przy ciężkich warunkach pogodowych i w nocy przejechał ponad 1800 km (wyruszył tego dnia z Albanii). Dobry humor go jednak nie opuszczał ani na chwilę i był jeszcze na tyle miły, by mnie podrzucić na dworzec. Po prostu mistrz nad mistrzami. Mam nadzieję, że niedługo się spotkamy na kawę w Łodzi.
O matko jaki ten Trogir jest piekny. Musze tam zabrac dziewczyne 🙂